Niebieski Ptak
  • O stronie

Jak odpychamy od siebie świat

10 lutego 2019 0 comments Article Pierzaste refleksje

Z racji okołozawodowych mój mąż interesuje się lotnictwem; ostatnio – trochę z ciekawości, a nieco dla hecy – obejrzeliśmy kilka krótkich filmików o luksusowych samolotach obsługujących loty długodystansowe. Ba; luksusowych to mało powiedziane! To były latające hotele, latające pałace wręcz. W niektórych pasażer miał do dyspozycji TRZY pomieszczenia tylko dla siebie, włączając superwygodną sypialnię i… łazienkę. W każdym menu zwalało z nóg. W ostatnim człowiek czuł się jak w rezydencji z salą konferencyjno-jadalnianą, pełną wymyślnych dekoracji. Stewardessy z dyżurnym uśmiechem, aż mdłym od słodyczy, otwierały kolejne pomieszczenia przed operatorem kamery, który za każdym krokiem już nie tyle wpadał w donośny zachwyt, co szczytował z rozkoszy.

A my… Cóż; już nawet odechciało nam się śmiać z tego wszystkiego. Wyłączył nam się umysł, znieczulił na kolejne rewelacje, które w naszym odczuciu wcale takimi nie były. Co muszą mieć w głowie ludzie, którzy za niebotyczną kasę kupują sobie cudzą uprzejmość, umizgi i usługiwanie? Którzy nawet przez kilkanaście godzin podróży muszą otaczać się przepychem niby szczelnym kokonem? Sporo i daleko ostatnio lataliśmy samolotem. Oczywiście klasą ekonomiczną. Pewnie, że jest to uciążliwe: ciasno, duszno, głośno, zmęczenie odbiera zmysły. Ale wystarczyłoby przecież, żeby nie dzielić ludzi tak dramatycznie na „biznesmenów” i „biedotę”, która i tak nieraz słono musi zapłacić za wejście na pokład. Wystarczyłoby, żeby fotele były odrobinę większe i wygodniejsze, pasy bezpieczeństwa i jedzenie takie same dla wszystkich, no i żeby każdy mógł pójść do dowolnej łazienki, bo chyba nasze potrzeby fizjologiczne tak bardzo się od siebie nie różnią w zależności od portfela… Tego rodzaju „apartheid” drażni mnie szczególnie w czasie podróży, gdyż w kontekście ludzkiego zagęszczenia mocno widać, że tylko pozornie wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

Jeśli zaś o luksusowe podróżowanie idzie… Przed wielu laty, jako iberystka in statu nascendi, miałam okazję udać się na rejs wielkim wycieczkowcem. Takim, wiecie, dwunastopiętrowym, pływającym miastem, z teatrem rewiowym, kasynem, basenami i furą knajp. Kilka tysięcy osób na pokładzie. Własny steward w kabinie, własny kelner przy stole. Bal kapitański i wystawa rzeźb z lodu. Płynęliśmy z Barcelony przez Malagę, Cieśninę Gibraltarską, na Lanzarote, Gran Canarię, Maderę – i wysiadka w Lizbonie. Statek wlókł się w niektóre dni na ułamku swojej maksymalnej prędkości, żeby gawiedź mogła cieszyć się rejsem jako takim. Gdy zawijaliśmy do portów, niektórzy nawet nie ruszali z leżaka czy basenu swoich szlachetnych czterech liter, bo po co niby opuszczać pokład i fatygować się na brzeg, skoro wszystko, czego dusza zapragnie, jest na miejscu i dosłownie podane na tacy?

Ja na pokładzie znalazłam się trochę przypadkiem. Z wdzięcznością przyjęłam bilet od członka rodziny, który w ostatniej chwili dowiedział się, że sprawy zawodowe nie pozwolą mu popłynąć. W owych czasach nie śniłoby mi się, żebym mogła pozwolić sobie na wyprawę na Wyspy Kanaryjskie czy Maderę, więc była to dla mnie nie lada gratka. Razem z moją chrzestną wyciskałyśmy każdą okazję do zwiedzania jak cytrynę, do ostatniej kropli. Do dziś hołubię niezapomniane wrażenia z wycieczki po księżycowej Lanzarote, pamiętam rozmowy z tamtejszym taksówkarzem o warunkach na wyspie i jakże trudnym rolnictwie, wspominam ogród botaniczny na Gran Canarii czy oszołamiającą roślinność i zamglone, górskie drogi Madery. Ale sam rejs nudził mnie niemiłosiernie i trochę śmieszył. W bibliotece nie było na czym oka zawiesić. Kasyno to nie moja bajka. Leżakowanie tym bardziej nie. A ileż można siedzieć w knajpach, nawet jeśli ktoś przepada za dobrym jedzeniem, tak jak ja? Nie potrzebuję też dowartościowywać się własnym stewardem czy kelnerem… Poza tym rozbuchany wystrój statku był nieco plasticzany, tandetny i poodpryskiwany. O takich pływających potworach krążą złośliwe dowcipy, że ich pasażerowie to głównie albo młodożeńcy, dla których jest to podróż poślubna, albo ludzie na emeryturze, którzy ciułali na taki rejs przez całe życie. Oczywiście takie stwierdzenia mogą być krzywdzące, ale już nawet dziesięć najgłupszych pytań rejsu, spisanych pracowicie przez załogę, nie świadczy o wysokim poziomie intelektualnym niektórych pasażerów. Że przytoczę choćby te trzy: „Czy ta wyspa jest całkowicie otoczona wodą?”; „O której godzinie jest Bufet o Północy?”; „Czy ten statek kiedykolwiek zatonął?”. Uwierzcie: wybór tylko trzech był doprawdy trudny…

Niedawno natrafiłam na poniższe zdjęcie, na którym pokazany jest taki gigantyczny wycieczkowiec u brzegów mojej ukochanej Wyspy Wielkanocnej. Małej, wrażliwej środowiskowo, walczącej z zanieczyszczeniami i powodzią turystów, którzy zazwyczaj przelewają się przez nią jak szarańcza, „zaliczają” najważniejsze „atrakcje” i niewiele z tego wszystkiego rozumieją, nie mówiąc już o głębszej refleksji na temat kultury tamtejszej społeczności.

Wycieczkowiec u brzegów Rapa Nui. Foto: Adrián Enright.

Przerażający widok: istne zderzenie nowoczesnej „zdobyczy cywilizacji” z kruchym światkiem, mimo szturmującej ze wszech stron globalizacji wciąż pielęgnującym swoje oczywiste związki z naturą. Moją reakcją jest przemożna chęć, by wejść na pokład rybackiej łódki albo jeszcze lepiej – by chwycić szoty foka na małym jachcie i spróbować okiełznać wiatr.

Opowiadam o tym wszystkim nie bez przyczyny.

Gdy byłam młodsza, uwielbiałam miasto. Zachwycała mnie jego zgiełkliwa miejskość, krzątanina, „dzianie się”, rozrywka na wyciągnięcie ręki, architektura dawna i nowoczesna. Godzinami, tygodniami chodziłam po moim ukochanym Madrycie, poznając jego teraźniejszość i historię, robiąc mu zdjęcia z dołu i z góry, aż w końcu napisałam o nim przewodnik. Ale potem coś się stało. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, przeszłam kilka operacji ortopedycznych i na przestrzeni kilku lat miasto stopniowo stało się dla mnie zbyt duże. Zbyt… Wielkoskalowe. I nadmiernie zatłoczone, pełne krzyku i niepokojącego pośpiechu. Miasto nadal fascynuje mnie jako zjawisko społeczno-historyczne – ale na co dzień wolę obcować z zielenią.

Kto mnie zna, ten wie, że jestem „gadżeciarą”. Mam słabość do elektroniki. Lubię komputery, smartfony, dobry sprzęt fotograficzny. Lubię też samochody, choć nie mogę mieć prawa jazdy – ale za to jeżdżę z mężem jako pilot. Podoba mi się pisanie elektroniczne, wirtualne kalendarze, dyktowanie telefonowi notatek z czytanych książek, zamawianie noclegów przez komputer; lubię korzystać z Google Maps, gdyż wzrok nie pozwala mi na komfortowe korzystanie z mapy papierowej…

Ale wszystko ma dla mnie swoje granice. Nie cierpię, nie lubię, nie chcę, żeby sprzęt za mnie myślał i wybierał. Nigdy nie korzystamy z systemu GPS. Wolimy rozum i kompas. Gdy używam tabletu czy smartfona, nie znoszę natrętnych pytań o lokalizację, wyświetlania mi „dedykowanych” reklam i tym podobnych sposobów na „umilenie” mi życia. To ja mam używać sprzętu, a nie sprzęt mnie. Nie tak dawno temu dyskutowaliśmy ze znajomym na temat autonomicznych samochodów; przekonywał nas, że za jakiś czas nie będzie wyboru i wszystkie auta będą tylko i wyłącznie autonomiczne. Zjeżył nam się włos i wpadliśmy nieomal we wściekłość: ależ my chcemy mieć wybór! Jasne, widzę korzyści z takiego rozwiązania: np. osoby niepełnosprawne same będą mogły poruszać się samochodem. Lecz dostrzegam też potencjalnie dużo minusów, o których aż nie chce mi się teraz pisać, bo po chwili namysłu chyba każdy umiałby je wyliczyć.

Przez ostatnie kilka lat obserwuję u siebie wielki zwrot w stronę przyrody połączony z odwrotem od histerycznie rozpędzonej cywilizacji. Miłość do natury drzemała we mnie od zawsze, ale teraz rozkwita z coraz większą siłą. Jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało, czuję potrzebę silnego związania z otaczającym mnie światem. Chcę rozumieć zwierzęta i ich potrzeby, chcę czytać pogodę, zachowanie wody, wiatru, chmur. Chcę polegać na swoim umyśle i zmysłach – nawet, jeśli są one niedoskonałe. Chcę coraz lepiej dostrajać się do natury; umieć nawigować w świecie za pomocą własnego ciała i rozumu. Przede wszystkim rozumu.

Mam bardzo głębokie poczucie, wręcz żywię poważną obawę, że otaczanie się wymyślną technologią, ale także zbytkownym przepychem, tylko pozornie daje nam władzę nad światem – a tak naprawdę nas od tego świata skutecznie odgradza. Nie mówię tu o ludziach, którzy używają nowinek technicznych do badania świata przyrody albo rozwijania medycyny. Mówię o takich, którzy zza smartfona, zza GPSa, zza pałacowych marmurów i wykładanych kosztowną boazerią ścian samolotu przestają w ogóle ten świat widzieć i rozumieć. I tracą zdolność do poruszania się w nim na własną rękę, stając się łatwymi do zmanipulowania niewolnikami technologii. Pracowicie tworzą wokół siebie rzeczywistość wirtualną i nie doświadczają już prawdziwego świata, a jedynie go konsumują. Niepostrzeżenie tracą prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem – i z samymi sobą. I to dzieje się w każdej nieomal dziedzinie życia.

Za moich czasów licealnych, gdy nie znało się piosenki, granej właśnie w radio, wystarczyło zadzwonić do kumpla, który o muzyce „wiedział wszystko”, i po prostu przystawić słuchawkę do głośnika. Kumpel się cieszył, że mógł pomóc i trochę się popisać, ty się cieszyłeś, że wiesz już, „co leci” i było fajnie. Dziś jak nie znasz słuchanego własnie utworu, pytasz Google’a. Jak nie umiesz rozpoznać zaobserwowanego i sfotografowanego ptaka, też pytasz Google’a. Świat traci smak, staje się niczym odżywianie przez kroplówkę. Kiedyś krążył dowcip, że student musi umieć znaleźć wszystko w książkach, a jego wykładowca musi po prostu wiedzieć, gdzie są te książki. Dziś jest inaczej: to wykładowca umie znaleźć wszystko w książkach, a student szuka odpowiedzi na każde pytanie w internecie. Ostatnio moja studentka po kolokwium z lektur przyznała mi się radośnie, że była tak ciekawa, jaka powinna być odpowiedź na jedno z zadań, że zaraz poleciała sprawdzić w sieci. Jakby mnie kto batem strzelił: a dlaczego nie w książce, którą mieliście przeczytać?! – No tak… Bo w książce pewnie nie byłoby tak lekko i prosto…

Tyle, że w sieci była akurat bzdura. Ale nowe pokolenia tak łatwo tego się nie nauczą. Zazwyczaj nie umieją korzystać z internetu mądrze, odsiewając ziarno od plew. Od najwcześniejszego dzieciństwa zarażone są destrukcyjnym bakcylem nadmiernego ułatwiania sobie życia. Człowiek jest gatunkiem, który coraz częściej używa swojej inteligencji po to, by na przyszłość nie musieć używać swojej inteligencji. Tak łatwo popadamy w lenistwo umysłowe i cielesne… Poleganie na swojej pamięci, posługiwanie się logicznym, kreatywnym, a przede wszystkim samodzielnym myśleniem dla wielu jest tak bardzo passé… Smuci mnie to i przeraża. Bo w moim odczuciu technologia ma służyć temu, by uwalniać mój potencjał umysłowy, a nie zwalniać mnie z myślenia; ma służyć mojemu rozwojowi intelektualnemu i duchowemu, a nie schlebiać próżnemu ego.

Budynek lotniska na Rapa Nui (Wyspa Wielkanocna), 6 listopada 2018. Foto własne.
Tags: cywilizacja, kontakt z naturą, lenistwo umysłowe, oddalanie się od świata, technologia

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Szukaj

Kalendarz

luty 2019
P W Ś C P S N
« paź   lut »
 123
45678910
11121314151617
18192021222324
25262728  

Copyright Niebieski Ptak 2022