Wyskakuję z łóżka, półprzytomna, dopiero zbudzona; dociera do mnie, że mąż – który był na spacerze z psem – stawia na podłodze jakieś pudełko. Zakładam okulary i w półmroku zaglądam do środka: na dnie leży bezwładnie mały ptak i co chwila poskrzekuje.
Co robić? Podnoszę, oglądam. Ran nie ma. Ale mąż mówi, że stado wron obróciło go na grzbiet i dziobało po brzuchu. Ptaszek przelewa mi się przez ręce. Niepokoi mnie, że ma zupełnie niewidoczne, zapadnięte oczka.
Wszystko dzieje się błyskawicznie. Z tyłu głowy roboczo zakładam, że to może być mała wrona; jaki weterynarz mnie nie wyśmieje, nie przegoni? Czy nasz znajomy weterynarz, specjalista od ptaków, dziś przyjmuje? Świta mi, że powinnam spróbować dać ptaszkowi pić. Czy aby na pewno? Jeszcze na wpół śpiąca i zdenerwowana, nie pamiętam, jak obserwowaliśmy w ogródku pijące wrony i boję się, że mogę zrobić więcej złego niż dobrego. Przynoszę jednak pośpiesznie miseczkę z wodą i łyżeczkę, nie marnuję czasu na rozpuszczanie cukru; dwa razy próbuję napoić małego, ale nawet nie wiem, czy cokolwiek trafia do uchylonego dzioba, czy tylko na dno pudełka. Przy kolejnej próbie podniesienia pisklaka na skrzydełku miga lazurowe okienko.
– Ty wiesz, co to jest za ptak?! – wołam do męża. – Sójka!
– Co ty mówisz! Tam była dorosła sójka. Myślałem, że też go atakuje, ale ona go broniła, a wrony próbowały ją odegnać.
Mała biedna sójka przestała skrzeczeć. Podnoszę ją ostrożnie.
– Ona nie żyje – mówię.
– Ale przecież bardzo mocno żyła! – protestuje mąż, zawiedziony.
– Ona konała, Kochanie.
– Jesteś pewna?
Oglądam zupełnie teraz bezwładne ciałko. Wyczuwam pod palcami, czy oddycha, czy bije jej serce. Nic.
– Tak, jestem pewna.
Jest nam przykro. Rozmawiam na Messengerze z Anią, która potwierdza moje przypuszczenia, uspokaja moje sumienie: dobrze zrobiłam, próbując dać biedactwu wodę. Zapadnięte oczka mogły oznaczać, że podlot był już i tak osłabiony – i dlatego wrony go zaatakowały. Obrażenia wewnętrzne i stres zapewne dokonały reszty. Nic już nie mogliśmy zrobić…
Żal mi sójki – tak lubię sójki! – i żal mi męża, który na własne oczy widział całe zajście, odganiał wrony, zawracał psa ze spaceru i zabierał pisklaka, licząc, że uda nam się go uratować. Mam jednocześnie świadomość że wrony – które też uwielbiam – także mają teraz lęgi i pewno właśnie pozbawiliśmy je posiłku… Ale cóż. Tego posiłku nie zjedzą. Nasze niedoskonałe i słabe ludzkie serce nie jest w stanie na to pozwolić.
Kilka minut stresu i alertu – i cały dzień przygnębienia. Czasem jesteśmy po prostu bezradni…
Dodaj komentarz