– Zobacz, jaki wielki przyleciał! – woła mój mąż, wpatrzony w kuchenne okno. – Patrz, co on robi! Chyba go stamtąd zrzucę!!…
Na sęku, do którego przywiązany jest jeden z naszych karmników, usadowiła się wrona, po czym zaczęła z zaangażowaniem szarpać za sznurek, bujając karmnikiem na wszystkie strony.
– Zostaw go – zaśmiewam się.
– Całe ziarno wysypał!
– No to tym bardziej nie ma sensu go odganiać, skoro już wysypał – pokładam się z ukontentowania.
Do wyrzuconej na ziemię karmy ochoczo przystąpiły sikorki i gołębie. A mąż cały dzień chodził i dziwował się mądrości wrony, która zdawała się najzupełniej celowo zrobić karmnikową rozróbę. Mi oczywiście zaczęły przychodzić na myśl doświadczenia z krukowatymi, którym dawano zadanie pozyskania kawałka mięsa zawieszonego na sznurku… W międzyczasie zeszłam z aparatem do ogródka, przyjrzeć się z bliska zimowym roślinom. Gdy akurat podziwiałam maleńkie owocki cisu, za plecami usłyszałam świst gołębich skrzydeł. Odwróciłam głowę.
– Cześć, Kuterłapku! – przywitałam radośnie starego znajomego. – Chodź na taras, dam ci ziarna…
Niestety ponura aura nie pozwoliła mi na lepsze zdjęcie.
Znów zrobiło się zimniej. Następnego dnia kupiliśmy zatem nowy woreczek karmy, by napełnić zaatakowany przez wronę karmnik. Powiesiliśmy też kolejny kawałek słoniny, gdyż poprzedni porwali nieznani sprawcy. Mąż podejrzewa któregoś z okolicznych kotów. Są naszym utrapieniem, kręcą się pod morelą, straszą gołębie i ptasią drobnicę, a w dodatku są bezczelne i niepłochliwe. Gdy podeszliśmy do drzewa, akurat ucztował pod nim Kuterłapek; by wynagrodzić mu zakłócanie spokoju, sypnęłam mu nieco ziarna kawałek dalej. Sądziłam, że nie zauważył – ale gołębie widzą wszystko, a nawet więcej!
Żeby miło zacząć dzień i sprawdzić, czy ptactwo zwiedziało się już o nowych zapasach, dziś rano tradycyjnie zawiesiłam oko na kuchennym oknie – a nawet uzbroiłam to oko w lornetkę – i stałam się świadkiem takiej oto scenki: na podajniku świeżo uzupełnionego karmnika siedzi wybredna bogatka, energicznie rozrzuca dziobem ziarno – i „karmi” gołębie, które skwapliwie zbierają tę mannę z nieba. Jednym z nich jest – a jakże – Kuterłapek!
Po chwili jednak nieuchronnie pojawił się złowieszczy kot; powolny i odpowiednio spasiony. Zatrzęsło mną oburzenie. Już-już byłam gotowa wylecieć na mróz, żeby go przegonić, ale naprzeciw okna tarasowego usiadł akurat mój małżonek, by spokojnie zainicjować dzień szklanką ciepłego mleka z miodem. Zresztą całkiem słusznie nie pozwoliłby mi wyskakiwać na dwór bez kurtki. W zapamiętaniu zgarnęłam więc z parapetu kuchennego połowę gratów, otworzyłam jedno skrzydło okna na oścież i wydarłam się na kota. Nic. A żeby go…! Moja furia wyciągnęła ze śmietnika nadpleśniałą mandarynkę i cisnęła w kierunku intruza. Nieco się zaniepokoił. Rozejrzałam się gorączkowo; jaki jeszcze ekologiczny pocisk mogę mu posłać? Za mandarynką pofrunęła marchew, która także postanowiła się nadpsuć. I ona nie sięgnęła celu, ale narobiła wystarczająco zamętu, żeby kot postanowił jednak oddać pole. Tę bitwę wygrałam!
Do ogródka powrócił spokój. Modraszka uwiesiła się wdzięcznie na siateczce z orzechami, dziobiąc je z wyraźnym zadowoleniem. Pomarańczowe bomby zostały skwapliwie zebrane, by nieświeże jedzenie nie zasiliło niewinnych żołądków zwierząt…
Dodaj komentarz