Od jakiegoś czasu weszło mi w zwyczaj, że – ilekroć jestem w kuchni i myję ręce – to wycieram je, patrząc przez okno. Nie przeszkadza mi świadomość, że takie zerkanie przez kilkanaście sekund zapewne niewiele da; niepatrzenie w ogóle dałoby wszak jeszcze mniej, nieprawdaż? A tak, to przynajmniej czasem jakaś mewa przeleci, jakaś sroka wyląduje na chwilę na trawie… Albo przekradnie się któryś z okolicznych kotów.
Dziś przez przypadek dostrzegłam w samym końcu ogródka nagły ruch – jakby przemknął jakiś szary okruszek. Przywidziało mi się? O, drugi okruch frunie i znika… A w tym samym momencie zupełnie blisko, gdzieś spod parapetu, fyrgnęła mi przed nosem bogatka.
Skoczyłam po lornetkę. Jest ciepło, więc nie podkarmiamy ptactwa, a i zieleni bezwstydnie dużo mamy w okolicy. I właśnie wśród tej zieleni, wśród podwiędłych chwastów opodal wiśni, a także na ziemi tuż pod morelą, buszowały ze trzy-cztery sikorki. Skakały tam i sam, skwapliwie podrzucając listki czy kawałki kory w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Gołym okiem ledwie były widoczne. Mąż zdumiał się, gdy nakierowałam go, gdzie ma szukać tych ptaszyn. Szczególnie, że patrzył nieuzbrojonym okiem. Niby takie kontrastowe upierzenie, czarno-biały łepek, dużo żółtego – ale gdy się takie maleństwo zaszyje wśród zieleni albo odwróci kuperkiem, ukazując oliwkowy grzbiecik – to wypatrzyć je można jedynie dzięki cierpliwości albo łutowi szczęścia.
Ot… takie małe stworzonko – a cieszy!
PS Zdjęcie jest zeszłoroczne; dziś nie było szans 🙂
Dodaj komentarz