Jest delikatnie słoneczne przedpołudnie, pierwszy dzień po świętach Bożego Narodzenia. Wstałam późno; w nocy długo nie mogłam spać. Męczy mnie bliżej niezidentyfikowana infekcja (ostatecznie dopadła mnie w wigilię, toteż nie było jak iść do lekarza), poza tym o późnej już godzinie usiłowałam zacząć pisanie artykułu, który muszę skończyć dosłownie za cztery dni – więc to również skutecznie otrząsnęło mnie z senności. Przygłuszona przeziębieniem, wciąż osłabiona, patrzę teraz przez okno kuchenne na ogródek, nonszalancko powleczony zlotawym blaskiem niskiego słońca.
Nic się nie rusza. Ciszę wzmagają pancerne szyby. Uzbrojonym tylko w okulary okiem nie dostrzegę ptasiej drobnicy, która może siedzi gdzieś wśród nagich, drobnych gałązek wiśni, rosnącej na drugim krańcu ogrodu, tuż pod płotem. Nagle nisko nad domem pojawiają się dwa ptaki. Nie, więcej; krąży przez krótką chwilę niewielkie stado. Na pewno krukowate – są spore, mają szerokie, ciemne skrzydła, których spód lśni w zimowym słońcu jak ciepły metal. A więc wrony albo gawrony; to przypuszczenie musi mi wystarczyć.
Krukowate! W powszechnym ujęciu tak pospolite, tak niedoceniane, tak w gruncie rzeczy niezrozumiane – a gdy się przyjrzeć i zastanowić, okazują się tak piękne i mądre, tak niezwykle ciekawe do obserwacji i badań. Jeszcze dzwoni mi w głowie dopiero co skończona książka Bernda Heinricha o kruczym umyśle… Ale nie od tego chciałam zacząć.
Zbierałam się do tego wpisu przez kilka tygodni. Bo też i nie jest to dla mnie taki zwykły post recenzyjny – ot, w stylu: „przeczytałam ciekawą książkę, więc podzielę się wrażeniami”. Otóż nie. Spotkanie literacko-intelektualno-przyrodnicze z kimś takim jak Bernd Heinrich sytuuje się w nieco innej sferze doznań i doświadczeń. – Echch, już widzę okiem duszy, jak sam Bernd by się ze mnie uśmiał w tej chwili! A potem pobiegłby krokiem długodystansowca gdzieś na leśną polanę, by podzielić się owsianką z zaprzyjaźnionym krukiem. Nie chcę zostać posądzona o tani sentymentalizm ani o egzaltację godną dziewiętnastowiecznej pensjonarki, ale może zdołam jakoś zręcznie utrafić w sedno.
Pierwsza książka Heinricha, na jaką się natknęłam, to było Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci. Kupiłam ją trochę z obowiązku: seria „Menażeria”, ptaszysko na okładce, choć ten motyw śmierci na początku nieco mnie odstręczał. Zdecydowanie wolę żywe zwierzęta (może lepiej nie zaglądajcie mi w talerz…). Tymczasem lektura zdecydowanie okazała się zaskoczeniem. Po pierwsze dlatego, że książka traktująca o śmierci była niesłychanie pełna życia. A także nadziei, refleksji i humoru. Zawierała też jednak swoiste – jak by to rzec – dłużyzny; autor okazał się niezwykle wnikliwy w obserwacjach i dokładny, wręcz drobiazgowy w opisach. Zrazu mnie to odrobinę zniechęciło, ale koniec końców książkę przeczytałam z ciekawością i z przyjemnością (tak!), choć także z przerwami.
Bernd Heinrich przygląda się w niej z rozmaitych perspektyw naturalnemu w przyrodzie zjawisku przemiany życia w śmierć i śmierci w życie – owemu odwiecznemu, płynnemu cyklowi, bez którego machina świata ożywionego nie mogłaby wszak istnieć. Opowiada o tym z tak naturalną ciekawością badacza, że nawet opisy zwierzęcej padliny zjadanej przez kruki czy wybuchającego truchła kaszalota można uznać za fascynujące. Pisze o ludziach jako o myśliwych; o owadach konsumujących drewno; o swoich eksperymentach z wykładaniem zwierzęcych zewłoków – dla innych zwierząt na pożarcie; o wymieraniu sępów na skutek degradacji środwiska zawinionej przez człowieka… a także o przyjacielu, który chciał być pochowany u Bernda w lesie, a nie „internowany w grobie”. A oto próbka niepodrabialnego stylu Heinricha:
W swoim czasie zadzwonił do mnie jeden z bostońskich adwokatów i zaproponował zawrotną, jak uważałem, sumę za wystąpienie w roli biegłego w procesie o zabójstwo. Od dość dawna zajmowałem się badaniami nad energetyką owadów, w których energię zużywaną do utrzymywania ciepłoty ciała na przykład przez trzmiela obliczałem na podstawie pomiaru tempa stygnięcia świeżo padłego osobnika. Trzmiel może wystygnąć błyskawicznie, w minutę lub dwie, zaś samorzutne stygnięcie zewłoku rozmiarów świni, nawet w temperaturze ujemnej, może trwać kilka dni, ponieważ najwięcej ciepła znajduje się wewnątrz ciała. W przypadku zabójstwa ustalenie temperatury ciała w chwili odkrycia zwłok dzięki ekstrapolacji wstecz pozwala dość dokładnie określić, ile czasu upłynęło od śmierci. We wspomnianej sprawie było to około 36,7 stopni Celsjusza. Zgodziłem się wystąpić jako biegły, wobec czego postanowiłem przede wszystkim zebrać dane na temat tempa stygnięcia świni wielkości człowieka, którą można było uznać za wiarygodny substytut ofiary.
Znalazłem odpowiedniej wielkości świnię i dobiłem targu z hodowcą, zastrzegając, że dostarczy tuszę niedługo po zabiciu, kiedy jej temperatura będzie mniej więcej równa temperaturze ciała człowieka. Przywiezioną półciężarówką, wiotką, ciepłą świnię kazałem zrzucić na cienkiej warstwie śniegu na tyłach naszego domu w Vermoncie. Po wetknięciu termometru w tuszę sukcesywnie zapisywałem dane. Po dwóch dniach świnia wystygła na tyle, że wiedziałem już wszystko, czego potrzebowałem na użytek procesu. Ale nie zamierzałem zmarnować takiej masy porządnej wieprzowiny.
Poćwiartowałem tuszę, kawałek przyrządziliśmy z żoną dla siebie, ale mięso marnie smakowało, chociaż był koniec zimy i nie widziało się much. Według żony ów nieciekawy posmak wziął się stąd, że kiedy rozbierałem tuszę, łaziły po niej nasze ubłocone kury. Ale moim zdaniem mięso straciło smak dlatego, że w cieple zatrzymanym we wnętrzu tego dużego zwierzęcia, którego z powodu eksperymentu nie wypatroszyłem, szybko rozmnażały się bakterie.
W rezultacie trzeba było obejść się smakiem, jakieś pięćdziesiąt kilogramów wieprzowiny zjadły moje kruki, a chociaż opowiedziałem o eksperymencie adwokatowi, nie wystąpiłem na procesie jako biegły (i nie zapłacono mi ani za świnię, ani za poświęcony czas). Oj, kosztowała mnie ta świnia. Ale dzięki niej dowiedziałem się, że duże zwierzę stygnie bardzo wolno i że jeżeli nie chcemy, aby przypadło bakteriom (i ewentualnie czerwiom), trzeba je szybko zjeść lub przynajmniej wypatroszyć, ponieważ bakterie zabierają się do dzieła od środka i nie zwlekają ani chwili. (ss. 40-41)
Szokujące? Lepiej od razu przywyknijcie!
Drugą książką Bernda Heinricha, za którą się wzięłam, był Chrapiący ptak. Rodzinna podróż przez stulecie biologii. Zaintrygował mnie tytuł – obietnica spotkania z rzadkim gatunkiem; zanęciła mnie rozkoszna opasłość książki – liczy sobie ona ponad 600 stron! Ale przeżyłam też chwile wahania: czy ja mam ochotę czytać teraz czyjąś biografię? Czy wolałabym jednak coś stricte o ptakach? A jeżeli znowu trafię na dłużyzny? – Z drugiej strony nękała mnie świadomość, że jeśli wreszcie przeczytam owo tomiszcze, to już będzie bezpowrotnie przeczytane, a tu chciałoby się i zjeść, i jednak nadal mieć to potencjalnie smakowite ciastko…
W końcu machnęłam ręką na te jałowe dywagacje, uległam pokusie i zabrałam się za lekturę.
Po kilka stronach wpadłam po same uszy albo jeszcze głębiej. Chłonęłam tę książkę z wypiekami. Niemal zarywałam dla niej noce. Okazało się bowiem, że nie tylko jest porywająca, ale kryje prawdziwą, prywatną niespodziankę jakby specjalnie dla mnie: snując opowieść o losach swojej rodziny, Bernd Heinrich – człowiek o niemiecko-żydowsko-polskich korzeniach – dotyka trudnego tematu polsko-niemieckiego pogranicza w kształcie, jaki uzyskało ono po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku. A jest to temat, który żywo zajmuje i porusza mnie osobiście. Opowieść Bernda, pełna nieoczekiwanych, zawrotnych paraleli i podobieństw z historią, z którą splotlo się moje własne życie, pozwoliła mi szerzej i głębiej spojrzeć na pewne sprawy. Jestem mu za to niesłychanie wdzięczna.
Zostawiając na boku ów osobisty wątek – należy powiedzieć, że Chrapiący ptak to z rozmachem napisana epopeja, w której jest wszystko: biografia, autobiografia, historia, podróże i wyprawy badawcze, przyroda i mnóstwo ptaków; są momenty zabawne, refleksyjne, wzruszające, oburzające, wciągające i wywołujące dreszcz na plecach. Są ludzie z krwi i kości, ze swoimi zaletami i wadami, słabymi i mocnymi stronami, aspiracjami, porażkami, sukcesami i niesamowitymi łutami szczęścia. Powiem krótko: jest to jedna z najlepszych książek jakie znam. W dodatku do gruntu prawdziwa. Już dawno uznałam, że nie ma po co czytać fikcji – prawda jest o wiele ciekawsza!
Fragment, który chcę Wam zaproponować, jest niby zwiastun filmowy – i pochodzi z samego początku opowieści:
Kiedy wszedłem, mamusia właśnie usadowiła się na łóżku, żeby obejrzeć wieczorne wiadomości. Na stoliku obok stoją otwarte za pomocą szpica nożyc dwie puszki piwa Coors i pudełko niemieckich czekoladek. Kiedyś mamusia robiła swoje piwo, ale teraz, w połowie dziewiątego krzyżyka, lubi puszkowe Coors, a sękate ręce ma już tak słabe, że nie jest w stanie otworzyć puszki za uszko. U jej stóp leży Duke, wielki pies pasterski, którego wzięła ze schroniska, a na kolanach umościła się jednonoga kura. Mamusia jest trochę zła na mnie, że przyjechałem bez uprzedzenia – niestety mam brzydki zwyczaj wpadania niezapowiedziany albo zjawiania się godzinę później, niż obiecałem, co tak samo złości mamusię – ale szybko ją udobruchałem i poczęstowała mnie piwem.
„Mamusia” to polskie słowo. Matka urodziła się i wychowała na terenach, które należą dzisiaj do Polski, a chociaż bardzo polubiła piwo Coors, to jej pamięć i sposób bycia czynią ją nadal mieszkanką Starego Świata. Odwiedziny u niej zazwyczaj upływają mi na słuchaniu opowieści z dawnych lat. Siedzimy w niskim ceglanym pokoju, który dziesiątki lat temu papa wybudował w celu zabezpieczenia drogocennego zbioru gąsieniczników przed pożarem. Reszta domu niech idzie z dymem, ale gąsieniczniki muszą być bezpieczne. Kiedy w 1951 roku sprowadziliśmy się do tego domu opodal Wilton w stanie Maine, był typowym sześciopokojowym farmerskim budynkiem o asymetrycznym dachu, obniżonym na tyłach. Od śmierci papy mamusia fantazyjnie go rozbudowywała, zamieniając w kolaż trzynastu pomieszczeń. Ściany ozdabiała kupowanymi obrazami przedstawiającymi kwiaty, z tym że na jednej pyszni się portret George’a i Laury Bushów, który za darmo przysłano pocztą. Główną siedzibą mamusi jest właśnie ten mały niski pokój z cegły, który dzieli z psem i domowymi kurami. W korytarzu przywitały mnie trzy z nich, usadowione na komodzie. W pokoju dziennym jedna z szuflad jest na wpół wysunięta, ponieważ zalęgła się w niej kura wysiadująca jaja.
– Kury znowu mnie przechytrzyły – powiada mamusia. – Wczoraj znalazłam jedną na górze, w kącie sypialni. Za dużo ich. Następnym razem przywieź śrutówkę i w końcu pomóż mi zrobić porządek z paroma kogutami. Są takie ładne, brązowe, czarne, nakrapiane, niektóre mają piórka na palcach, a inne nie. Nie mogę się zdecydować, których się pozbyć.
Mamusia ma kury w stodole i w kurniku, a do domu bierze zwykle te, które chorują. Od czasu do czasu nowo wykłute pisklęta nie wiedzieć czemu mają niewładne nóżki. Kuleją, ledwie potrafią stać, a co dopiero chodzić, Mamusia odkryła, ze jeżeli poniańczy kurczę tydzień lub dwa w ramionach i pośpi z nim przytulonym do niej w łóżku, ptaszkowi w końcu poprawia się zdrowie i staje się pełnokrwistym zwierzątkiem domowym. Ciepło wytwarzane przez piecyk na drewno i ziarno rozsypane na podłodze stwarzają kurom doskonałe warunki. Ot, autorska wariacja mamusi na temat „przetrwania najlepiej przystosowanych”. Najbardziej schorowane kurczaki otacza najczulszą opieką, w cieple piecyka kury rozmnażają się przez cały rok i wysiadują kolejne pokolenia niepełnosprawnych piskląt, dzięki czemu mamusia zawsze ma się czym opiekować. Mamusia przechwala się, że jaja tych kur są najlepsze na świecie. Muszę przyznać, że żółtka są w istocie przepysznie wybarwione. (ss. 13-15)
Po przeczytaniu Chrapiącego ptaka stwierdziłam definitywnie, że chcę pobyć z pisarstwem Bernda o wiele dłużej. Zaczęłam szukać jego książek przez Kindle’a – i zaopatrzyłam się najpierw w The Geese of Beaver Bog [Gęsi z Bobrowego Bagna], a następnie w Mind of the Raven. Investigations and Adventures with Wolf Birds – książkę, która od pewnego czasu krąży w zapowiedziach Wydawnictwa Czarne jako Umysł kruka. Badania i przygody w świecie wilczych ptaków, spędzając sen z powiek miłośnikom krukowatych. I słusznie, oj, słusznie!
Gdzieś na przełomie tych dwóch książek zrozumiałam sens Berndowych dłużyzn. Oddają one charakter zwierzęcych zachowań – i obrazują mozół obserwacji przyrodniczych; ileż to nieraz trzeba się napatrzeć, namyśleć, naeksperymentować, nadoświadczać w kółko podobnych scen, żeby – zrozumieć. I tak się to właśnie dzieje: po przeczytaniu szeregu na pozór monotonnych czy powtarzalnych opisów, pokazujących zachowania gęsi czy kruka w danej sytuacji – albo w innym, ale pokrewnym kontekście, nagle zaczynasz czuć, że to zwierzę jest ci coraz bardziej znajome. Coraz lepiej daje się pojąć. Niejako wyruszasz na obserwacje razem z biologiem; razem z nim zbiegasz po raz enty nad gęsi stawik, razem z nim wykładasz kolejny kawał mięsa, przez długie godziny drętwiejesz w czatowni, liczysz skrupulatnie, który kruk ukrył na później ile kęsów… – i razem z badaczem odkrywasz charakter poszczególnych stworzeń, wżywasz się w nie – tak, aby w końcu starać się wyczuwać je intuicyjnie, a nie tylko przez świadomą refleksję. Ale oczywiście w książkach Heinricha mnóstwo jest opisów żywych, zwrotów akcji, niespodzianek, zachowań zaskakujących, których wytłumaczene znajduje się „za rogiem” – tylko czytaj, czytaj dalej! A to wszystko w drobiazgowo kreślonej scenerii przyrody, pełnej ruchu, dźwięków i kolorów, okraszone autorskimi rysunkami Bernda.
W pierwszej ze wspomnianych książek Heinrich obserwuje gęsi kanadyjskie, w okresie lęgowym przylatujące w okolice jego domu i zakładające gniazda na bagnach – by potem, razem ze swoimi pisklętami… A nie, nie powiem co!! Jedną z tych gęsi autor znał od maleńkości: to niejaka Peep, która wychowała się w jego domu. Jak na poły oswojona gęś poradzi sobie w dzikim świecie? Czy znajdzie partnera? Czy wróci w rodzinne strony? Książka ukazuje odmienne charaktery i temperamenty poszczególnych ptaków, ich zmagania terytorialne oraz… miłosne (tak!) i zdumiewające nieraz poczynania.
A książka o krukach? To znowu crème de la crème. Bernd buduje wielkie awiaria (które znamy już z Wiecznego życia), po czym – uzyskując oczywiście niezbędne pozwolenia – wychowuje kruki od pisklęcia lub odławia na jakiś czas dzikie osobniki, by obserwować ich rozwój, sojusze, związki, ustalanie i przestrzeganie hierarchii w stadzie, komunikację, opiekę nad młodymi, zachowania pokarmowe, rozrywki… Podpatruje również dzikie kruki w swojej okolicy, a także jeździ po świecie, by poznawać te ptaki w innych środowiskach – w tym na dalekiej północy, gdzie od dawien dawna żyją wraz z Inuitami. Wyprowadza młodziutkie kruki na spacery po lesie, uczy je życia – i uczy się od nich. Dorosłe, wypuszczone na wolność, nieraz zostają w pobliżu, dając mu jeszcze większą radość obserwacji.
Kreatywność badacza wydaje się nie mieć granic. Gdy dowiaduje się, że ptaki boją się padliny pozostawionej na ziemi – wciąga truchło cielaka na drzewo (tego boją się jeszcze bardziej!). Eksperymentuje z różnymi pokarmami: jak kruk zabierze naraz dwa ciastka z dziurką? Jak kruk poradzi sobie z wciąganiem na gałąź sznurka, na którego końcu wisi mięso? Pamiętajmy, że książka Heinricha powstawała na przestrzeni lat dziewięćdziesiątych; dziś wiemy o krukowatych daleko więcej i lepiej je rozumiemy, mówienie o ptasim umyśle już nie wywołuje takiego szoku – ale wówczas badacz nierzadko nie dawał rady przebić się ze swoimi spostrzeżeniami przez mur niedowierzania.
Zdradzę Wam jeszcze, że Heinrich pisze między innymi o testowaniu kruczej inteligencji i o zabawach czy też pozornie „zbędnych” zachowaniach kruków. W niektórych momentach śmiałam się do rozpuku. A już zupełnie rozłożył mnie na łopatki jego eksperyment, mający na celu dowiedzenie się, czym kruczy rodzice karmią swoje młode – bo przecież pożywienie to w życiu kruka sprawa kluczowa, która determinuje bardzo wiele aspektów ptasiej egzystencji. Otóż Bernd dowiedział się o bezbolesnej, nieszkodliwej metodzie, która w żaden sposob nie krzywdzi młodych ptaszków: trzeba zaopatrzyć się w czyściki z cienkiego, elastycznego drutu, obłożonego miękką, włoskowatą włókniną. Druciki te zakładał kruczętom w gnieździe na szyje w formie luźnej pętli. Pętla powodowała, że pisklęta nie mogły przełknąć większych kawałków przyniesionego przez rodziców jedzenia, które zostawało w wolu lub było wypluwane. Następnie Bernd wspinał się na drzewo ponownie i sprawdzał, co nie zostało połknięte – po czym zdejmował pisklaczkom pętle i karmił je z ręki przepysznym mięsem, żeby nie były stratne. Należy tu zaznaczyć, że ptaszki były w takim wieku, że nic sobie z tego wszystkiego nie robiły – nieraz po prostu zapadały w drzemkę podczas jego zabiegów („The young were stuffed and sleepy. None begged. Immediately after I ringed their necks, two closed their eyes and resumed sleeping”. [s. 56]). Potwierdzam: wiem z doświadzenia, że także np. pisklęta gołębia w pewnym wieku w ogóle się nie boją i nie okazują oznak stresu.
Pewnego razu wśród niepołkniętych kęsów pokarmu – a konkretnie w wolu małego kruczka – Bernd znalazł jajko rudzika. Zrobiło mu się go żal – przetrwało wszak nietknięte… Wziął więc to jajko do ust, umościł na języku, zlazł z drzewa i jął szukać gniazda potencjalnych „rodziców zastępczych”.
Innym razem okazało się, że pewna krucza para wystrychnęła badacza na dudka. Mimo pętelek na szyjkach, Heinrich po kilku dniach nie znajdował już niepołkniętych kęsów pokarmu, a pisklęta przybierały na wadze. Najwidoczniej rodzice nauczyli się dawać im do dziobów mniejsze kawałki, które kruczęta dawały radę przełknąć. „I conclude – pisze więc Bernd – that my graduate advisors had been right; perhaps one should indeed not try to study an animal cleverer than oneself” (s. 63).
Więcej nic nie powiem. Przeczytajcie. I dajcie znać, czy Wam się podobało.
Cóż; Bernd Heinrich stał się dla mnie wzorem badacza. Wnikliwy. Dociekliwy. Niezmordowany. Wrażliwy. Z dużą wyobraźnią. Za pan brat z przyrodą – prawdziwy naturalista. Trochę jak jego własny ojciec, a trochę jak – cofnijmy się jeszcze dalej w czasie – Humboldt, Darwin czy Forsterowie. Naturę ma w kościach, a szacunek do niej w sercu. I ja również bardzo go szanuję.
Bernd Heinrich, Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci, tłum. Michal Szczubiałka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, seria „Menażeria”, 220 ss.
Bernd Heinrich, Chrapiący ptak. Rodzinna podróż przez stulecie biologii, tłum. Michal Szczubiałka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, seria „Menażeria”, 608 ss.
Bernd Heinrich, The Geese of Beaver Bog, HarperCollins, Kindle Edition, Mobipocket Reader May 2007 [2004]
Bernd Heinrich, Mind of the Raven: Investigations and Adventures with Wolf-Birds, HarperCollins, Kindle Edition, EPub Edition © July 2007 [1999]
Zapowiedź: Bernd Heinrich, Umysł kruka. Badania i przygody w świecie wilczych ptaków, tłum. Michal Szczubiałka, Wydawnictwo Czarne, seria „Menażeria”, Wołowiec 2018
Dodaj komentarz