Ostatnie miesiące nie były dobrym czasem na ptasie wyprawy. Podczas urlopu intensywnie pracowaliśmy nad łódką, potem pojawiły się rodzinne smutki i moje kłopoty ze zdrowiem. Rozpoczął się nowy rok akademicki, trzeba było przygotować się do trzech konferencji, toteż na brak pracy i wrażeń nie mogłam narzekać. Czułam się więc totalnie niedoptaszona; pomyślałam wręcz, że „niedobór ptaszyny” mógłby być uznany za jednostkę chorobową podobną do zaburzeń hormonalnych 😉
Tymczasem jedna z konferencji, na jakie się wybieraliśmy, odbywała się w Pobierowie nad morzem. Oczywiście łączyłam z tym faktem pewne nadzieje natury przyrodniczej, toteż zabrałam ze sobą cały posiadany sprzęt fotograficzny i obserwacyjny. Tym niemniej okazało się, że na referatach konferencyjnych – skądinąd bardzo ciekawych – spędzaliśmy całe dnie. W przerwach wpadaliśmy na kwaterę (około kilometra od ośrodka uniwersyteckiego) by zająć się psem, który naturalnie pojechał z nami. Wieczorami odbywały się uroczyste poczęstunki i koncerty, a ponadto pogoda była zimna, wietrzna i deszczowa, nie mówiąc już o tym, że wcześnie zapadał zmrok.
Mężowi zrobiło się mnie trochę żal, że w ptasich kwestiach nic a nic nie użyłam; ostatniego więc dnia zaproponował, żebyśmy zeszli na plażę tuż przed wyruszeniem w podróż powrotną. I to pomimo faktu, że mieliśmy przed sobą mało jasnych godzin, za to długą drogę przez mękę, gdyż w okolicach Pobierowa trwają w najlepsze remonty dróg, kompletnie uniemożliwiające rozsądny dojazd – i odjazd. Tym bardziej byłam mu wdzięczna.
Mimo zimna, na plaży spacerowało kilka osób; biegał rudy pies. Stalowo-zielonkawy Bałtyk prężył się silnymi falami przyboju, gotował białą pianą. Chłód przenikał aż do kości. Po chwili zaczęliśmy zauważać mewy srebrzyste, które polatywały nad wzburzoną tonią lub siedzialy na mokrym piasku, sprawiając wrażenie, że starają się za bardzo nie marnować energii.
– O, ta weszła do wody i podkasała kieckę! – ubawił się mąż na widok zdjęcia…
Miałam ze sobą tylko podstawowy obiektyw, a zatem starałam się podejść mewy jak najbliżej, by uzyskać choćby przyzwoite zdjęcia. Nieco się również spieszyłam, truchtając po plaży, by nie przeciągać spaceru, a jednocześnie zaobserwować jak najwięcej. Dlatego też trochę się rozdzielaliśmy. W pewnej chwili zobaczyłam, że stojący w oddali mąż żywo gestykuluje, wskazując w kierunku morza. Myślałam, że znalazł kolejne mewy, lecz gdy podeszłam, okazało się, że chodzi o jakiegoś ptaka nieco dalej na wodzie.
Podniosłam do oka lornetkę i oniemiałam.
– Słuchaj, to chyba tracz nurogęś! Samiec! – zawołałam, szybko wymieniając lornetkę na aparat. – Patrz, w Warszawie nigdy ich nie widziałam, a tu mi się trafił!…
Gołym okiem prawie niewidoczny, ptak to pokazywał się, to niknął wśród grzbietów fal. Mąż – świadom, że źle widzę – co chwila na nowo odszukiwał go wzrokiem i pomagał mi dostrzec ową czarno-białą ptasią plamkę, która ze stoickim spokojem poddawała się żywiołowi. Momentami nad wodą widać było tylko główkę, za sekundę na fali kołysał się cały korpusik, by zaraz zanurkować i wynurzyć się w nieoczekiwanym miejscu parę metrów dalej. Z przejęciem i podziwem obserwowaliśmy jego zmagania. Wreszcie wynurzył się na nieco spokojniejszej tafli poza linią przyboju.
– Przepłynął pod wodą, wykorzystując prąd – zawyrokował mąż. – Pod wodą prąd jest odwrotny, w kierunku morza…
Gdy już odchodziliśmy z plaży, okazało się, że w wodzie było jeszcze kilka innych traczy. Zachwycona tak nieoczekiwanym spotkaniem z nowym dla mnie gatunkiem, cały czas miałam gdzieś z tyłu głowy myśl, że istnieje jeszcze jeden tracz podobny do nurogęsi i koniecznie muszę sprawdzić, który to i czy na pewno dobrze rozpoznałam podskakujący na wodzie żywy spławik. Grzejąc się w cieple samochodu, na ekraniku aparatu podglądałam gorączkowo, czy ze zdjęć w ogóle coś wyszło, po czym dorwałam się do smartfona, by zweryfikować, co też my właściwie w tym Bałtyku widzieliśmy. Zasięgnęłam także przez Internet opinii znajomych ptasiarzy.
I tu niespodzianka okazała się jeszcze większa. Owszem, był to tracz – ale nie nurogęś, tylko tracz długodzioby, czyli szlachar! O, szczęście niepojęte!!
A na deser – następnego dnia, po „międzylądowaniu” w Swornegaciach – odwiedziliśmy jeszcze znajome jezioro Łukomie w okolicy Chojnic; jak się okazało, o tej zimnej porze roku u jego brzegów licznie zgromadziły się łyski i krzyżówki. Co ciekawe, choć kaczuchy nie zwracały na nas zbytniej uwagi, to już pękatorufowe łyski okazały się bardziej nieśmiałe i wolały raczej grzecznie odpłynąć, nabierając dystansu; widać nie ufały osądowi krzyżówek. Postanowiliśmy więc dłużej ich nie niepokoić – zresztą czas już był na nas. Jeszcze tylko pozdrowił nas kruk, patrolujący okolicę pod Tucholą, i mogliśmy mozolnie ruszyć do Warszawy, przedzierając się przez kolejne roboty drogowe…
Podsumowanie
Zaobserwowane i sfotografowane:
Zaobserwowane:
Na marinie w Charzy mnóstwo teraz łysek i krzyżówek, w ubiegłą sobotę wracałem tamtędy wcześnie rano z treningu rowerowego i przy samym brzegu , na wysokości budynku LKS moczył kuper …. samiec nurogęsi 🙂
Pozdrowienia z Chojnic
No proszę! A nie mógł nam się „ten nurogęś” pokazać? No nie mógł, no?! 😀 Pozdrawiam!