Siedzę sobie wczoraj na przystanku i czekam na Godota, czyli na nieprzyjeżdżający uparcie autobus. Pożeram książkę. Może sobie nie przyjeżdżać, myślę pokątnie skrajem umysłu, bo wreszcie mam czas na czytanie – ale mimo to podnoszę co chwila czujnie głowę, żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością i zwyczajowo sprawdzić, czy nic nie jedzie.
W jednej z takich chwil odnoszę wrażenie, że siedząca obok dziewczyna uśmiecha się do mnie. Niemożliwe, myślę, czemu miałaby się do mnie uśmiechać tak bez powodu – ale zerkam ponownie, żeby sprawdzić. Dziewczyna uśmiecha się jeszcze śmielej.
– Przymierzałam się kiedyś do tej książki, żeby ją kupić – zagaja – ale nie wiedziałam, czy warto…?
Rozpromieniam się. – Warto! Pięknie napisana, Świetnie się ją czyta. Właściwie to się ją smakuje, nie czyta. Zdecydowanie polecam.
Z tyłu książki – i chyba w każdej księgarni internetowej, która ją sprzedaje – można przeczytać sobie blurb, czyli tekst z IV strony okładki: że autorka już jako dziecko marzyła, by zostać sokolniczką, po śmierci ojca zaś – nieutulowa w żalu – postanawia ułożyć jastrzębia. Jej własne przeżycia i perypetie przeplatają się z losami wybitnego, a prywatnie głęboko nieszczęśliwego pisarza T. H. White’a, który także powziął podobny zamiar w pierwszej połowie XX wieku.
Blurb blurbem. Ja wiem, że sokolnictwo to dość kontrowersyjny, drażliwy temat. Mnie też dusza boli, jak pomyślę o ptakach drapieżnych, które polują na inne zwierzęta. Ale – przemawia we mnie naukowa twarz mojego „ja” – one też muszą przecież czymś się żywić. Zostawmy te rozważania. Dość powiedzieć, że książka napisana jest – i przetłumaczona! – znakomicie. Jest mocna, intensywna, przejmująca i bardzo wciąga. Jest też na wskroś ptasiarska i także przez to niesamowicie ciekawa. Ponieważ nie przeczytałam jeszcze całej – nie będzie tu spoilerów… Pozwolę sobie jednak na pewien cytat, który mnie urzekł:
Patrzę na Mabel. Ona na mnie. Tak wiele przypisywanych jej znaczeń jest wytworem ludzi. Przez tysiące lat ptaki takie jak ona chwytano, zwabiano w pułapki, przynoszono do ludzkich domów. W odróżnieniu jednak od innych zwierząt żyjących tak blisko człowieka nigdy nie zostały udomowione. Dzięki temu stały się w niezliczonych kulturach symbolem dzikości, a także wszystkiego tego, co należało opanować i poskromić.
Zamykam z trzaskiem Treatise ofHawkes and Hawking Berta. W tym momencie mój jastrząb wykonuje osobliwy, urzekający ruch. Przekrzywia łebek, potem go odwraca i nadal mi się przygląda z dziobem skierowanym w sufit. Jestem zaskoczona. Już to widziałam. Pisklęta sokołów obracają tak głowę, kiedy się bawią. Ale jastrzębie? „Czyżby?” Odrywam długi pasek z kartki, zgniatam go w kulkę i podaję Mabel. Chwyta kulkę dziobem. Słychać szelest. Podoba jej się to. Zgniata papier jeszcze bardziej i upuszcza, wykręcając głowę, kiedy kulka upada na podłogę. Podnoszę ją i znów podaję ptakowi. Łapie i bardzo delikatnie skubie: niam, niam, niam. Wygląda jak pacynka, krokodyl z teatrzyku kukiełkowego. Przymruża oczy – tak śmieją się ptaki. I ja się śmieję. Zwijam czasopismo w trąbkę i patrzę na Mabel jak przez lunetę. Wsuwa głowę z drugiej strony, żeby popatrzeć na mnie. Wciska dziób tak daleko, jak tylko się da, klapiąc nim w powietrzu. Przykładam papierową lunetę do ust i buczę: „Halo, Mabel”. Wyciąga dziób. Pióra na czole ma nastroszone. Szybko macha ogonem na boki i dygocze z uciechy.
Przejmuje mnie nieokreślony wstyd. Wyrobiłam sobie konkretne pojęcie o jastrzębiach, podobnie jak wiktoriańscy sokolnicy, a tymczasem okazało się, że to nie wszystko. Nikt mi nie powiedział, że jastrzębie się bawią. Nie było tego w książkach. Nie wyobrażałam sobie, że to możliwe. Czyżby dlatego, że nikt się z nimi nigdy nie bawił? Na tę myśl robi mi się okropnie smutno. (ss. 138-139)
Cóż tu więcej namawiać. Po prostu przeczytajcie.
Helen McDonald, J jak jastrząb, tłum. Hanna Jankowska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, seria „Menażeria”
Dodaj komentarz