Niebieski Ptak
  • O stronie

Wilanowskie czary

2 lipca 2017 2 komentarze Article Na ptaki!

W ciągu miesiąca z małym groszem – trzy konferencje, każda w innym języku (i na inny temat, choć z tej samej dziedziny). Koniec roku akademickiego – prace licencjackie, prace magisterskie, kolokwia, egzaminy. Udział w Pikniku Naukowym, na stoisku Stołecznego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Dwie audycje radiowe plus nieoczekiwany projekt wydawniczy na cito. O własnych, zaparkowanych projektach nie mam na razie co marzyć. W tak zwanym międzyczasie ciężkie zapalenie oskrzeli i zatok jednocześnie, plus antybiotyk – nie wiem, co bardziej zwala mnie z nóg.

Przelewa mi się przez wrąbek. Jestem przemęczona, łatwopalna, ciągle poirytowana. Mąż ma nie lepiej: pracy też mnóstwo, poszczególne zadania wydzierają sobie nawzajem czas, ten towar jakże cenny i deficytowy. Wskutek natłoku nerwów i obowiązków zbyt często powarkujemy na siebie i poszczekujemy, zamiast normalnie rozmawiać. Brak możliwości odpoczynku daje o sobie znać, zwłaszcza, że lato ledwie się zaczęło, a już w pełni rozwinęło swe wdzięki. Trzy dni temu mąż postanowił sięgnąć po koło ratunkowe.

– Chcesz jechać jutro rano na ptaki? – pyta. W domu nie może już usiedzieć.

Zrazu mam odruch, by odburknąć coś o siedemdziesięciu egzaminach do sprawdzenia, ale instynkt samozachowawczy bierze górę. – Moglibyśmy jechać – odpowiadam ostrożnie. – Faktycznie, dobry pomysł! Dziękuję ci.

– A dokąd tym razem? Pojedziemy samochodem.

– Może nad Jeziorko Wilanowskie… Wywiem się, co i jak.

W ruch idą Google Maps, uruchamiam „wywiad środowiskowy”. Jak zwykle serdeczną poradą służy Agnieszka. Przygotowuję się tym razem solidniej: bluzka z długim rękawem, lekka kurtka, czapki dla nas obojga. Ubrania miękkie, nieszeleszczące, w miarę możności w stonowanych odcieniach brązu i zieleni. Jedna szkoła mówi wprawdzie, że ptakom obojętne są nasze ludzkie stroje maskujące, inna jednak radzi je stosować, więc wybieram opcję pośrednią, tak na wszelki wypadek. Sprzęt przygotowuję jeszcze wieczorem: pojemna, szybka karta pamięci, dwie w pełni naładowane baterie. W torbie na aparat mam jeszcze parę kart, ale nie sądzę, żeby miały się przydać.

Prześladuje mnie wizja bączka. Tak jak poprzednim razem był to perkoz zausznik, tak teraz nie mogę się opędzić od bączka, który marzy mi się od dawien dawna. Pamiętam, że zeszłego sezonu – który spędziłam z nogą w gipsie – bączki lansowały się w Wilanowie niczym celebryci, dawały się oglądać, fotografować, filmować. Pamiętam filmik Marka z samicą bączka, która maszerowała po pływających liściach, a gdy przystanęła, to zaczynała tonąć, więc ruszała znowu. Krzysztof mówił mi na Pikniku, że na jeziorku są teraz ze trzy pary lęgowe. – Niemożliwe, żebyś zobaczyła bączka za pierwszym razem, powtarzam sobie; nie nastawiaj się na bączka, nie licz na bączka, niby dlaczego miałby się jutro akurat pokazać? Zapomnij o bączku. Bączki są dla wybranych, dla cierpliwych, dla wielogodzinnych zasiadkowiczów. Bączki są skryte i roztropne. Na bączka trzeba sobie zasłużyć!!

W nocy jest duszno i śpimy przy otwartym oknie, więc hałasy z ulicy nie dają nam się wyspać. Mimo to o świcie śnią mi się ptaki. Perkozy dwuczube, coś, co wzięłam za bączka, a okazało się czaplą siwą (takie rzeczy tylko we śnie…) i nie pamiętam, co jeszcze. Ale gdy już śnią mi się ptaki, zawsze są to konkretne, rozpoznawalne gatunki.

Rano zmęczenie i niedospanie powoduje, że długo nie możemy się wyroić. Moim zdaniem wyruszamy zbyt późno; mąż jest zły na mnie, gdy mu to wypominam. Też nie jestem zbyt miła. Burmuchy, ofuczki i dogryzki jakoś nie mogą się skończyć i nasz wyjazd powleka siwa pajęczyna smutku.

Po krótkim i oczywiście denerwującym błądzeniu (na mapie wyglądało to prosto…) trafiamy na miejsce; parkujemy i wysiadamy. Okolica Jeziorka Wilanowskiego jest dużo bardziej zarośnięta i zadrzewiona niż Zgorzała. Pomimo bezpośredniego sąsiedztwa rozmaitych budynków i kompleksu pałacowego, sprawia wręcz wrażenie dzikiej. Letnią porą, po deszczach, trzciny, trawy i chaszcze są wyjątkowo bujne. Z początku schodzę na brzeg wąską, nieco stromą ścieżką tuż koło mostku, ale niewiele mogę tu zobaczyć zza zielonych zasłon. Ruszamy więc z wahaniem wzdłuż jeziora, zabierając cały sprzęt.

Pogoda jest niepewna, zmienia się dynamicznie. Silny wiatr gania się z chmurami; czasem na okolicę spada cień, innym razem z góry leje się błękit wraz z blaskiem słońca. Na krętej, ziemnej drodze lśnią wielkie i głębokie łaty błotnistych kałuż. Z gąszczu odzywa się trzciniak, ale rzadziej niż jego kumple na Zgorzale. Za to w gęstym, ciemnozielonym listowiu drzew kosy wyśpiewują na całe gardło, hasając wśród gałęzi.

Przystaję w niemal losowym miejscu i podnoszę do oka lornetkę. Uważnie, czujnie, powoli lustruję taflę, pokrytą dużymi, okrągłymi liśćmi; co chwila któryś z nich funduje mi zmyłkę, poderwany nagłym podmuchem wiatru. Przepatruję ścianę trzcinowych kolumienek na przeciwległym brzegu.

– No sie ma! – wita mnie ze skraju trzcinowiska ptak o ciemnym, beczułkowatym kadłubku i czerwono-żółtym dziobie. Przywidziało mi się?… Patrzę dokładniej. Wśród pływających liści myszkują skwapliwie jeszcze dwa podrostki. Bez słowa zaczynam rozstawiać statyw i montować na nim obiektyw; mąż mi pomaga. Gołym okiem nie widać nic. Lornetka – wizjer – wizjer – lornetka – wizjer – pstryk. Pstryk, pstryk. Cholera, ależ ona szybko płynie! Pstryk. Gdzie te małe?

Kokoszka z młodymi

Mąż przemógł się. – Znalazłaś tam coś?

– Nowy gatunek – odpowiadam przytłumionym głosem.

– Co?!

– Tak. To kokoszka.

– Skąd wiesz, że to kokoszka?…

– Po prostu wiem. Z małymi. Chcesz zobaczyć? – Podaję mu lornetkę. – Spójrz w tamtą stronę. Widzisz?

– Nie.

– O, tam, tam gdzie te liście. Widzisz?

– Nie…

– Czekaj… O, wiem. Widzisz ten budynek? Ten pionowy rząd okien, który znika już za drzewami? Jak od tego miejsca przesuniesz lornetkę w dół i trochę w prawo, to powinieneś je zobaczyć. Widzisz teraz?

– …Tak!

Kokoszkowe podloty są nadzwyczaj cierpliwe, nie zważając na nasze mało szpiegowskie poczynania.

Tymczasem nad trzcinami pojawia się biały ptak o smukłych skrzydłach.

– To chyba rybitwa! – wołam, zaskoczona i niezaskoczona zarazem. Wiedziałam, że tu są i liczyłam, że je zobaczę. Ostatni raz świadomie widziałam rybitwy dawno temu, jeszcze w liceum, gdy nad Wisłą nauczyciele uczyli nas odróżniać je od mew; potem jakoś nie miałam okazji. A przecież z przyczyn zawodowych mam do tych ptaków sentyment szczególny, z powodu rybitwy czarnogrzbietej, która pełni ważną rolę kulturową na Wyspie Wielkanocnej.

Tymczasem jednak wędrujemy dalej wzdłuż wąskiego jeziorka; robimy swoisty rekonesans, by zorientować się, skąd najlepiej prowadzić obserwacje. Obstaję przy tym, by zwiedzić choć kawałek linii brzegowej, po czym wybrać jakieś w miarę dogodne miejsce i zostać tam na dłuższą chwilę. Jako że jest dość późno, nie liczę na szczególne rarytasy, ale chcę dać przyrodzie i sobie szansę.

Trzeba bardzo uważać, niosąc sprzęt po tej pełnej bajorek drodze. Teren wokół jest rozmiękły, rozpulchniony, poza szlakiem gdzieniegdzie podmokły. Mąż znajduje kolejne zejście na brzeg; kawałek otwartej przestrzeni oferuje niezłe miejsce na rozstawienie statywu. Po lewej kraniec zatrzcinionej wysepki, po prawej jezioro rozszerza się, tracąc intymny, przytulny charakter, zwłaszcza, że na bliskim horyzoncie straszą kominy elektrociepłowni Siekierki. Grube, czerwono-białe, zdają się być na wyciągnięcie ręki. Nieopodal nas koczują rybacy; znając mnie, mąż sugeruje, że w ich pobliżu pewnie wolałabym nie przebywać, jeśli chcę spokojnie wypatrywać ptactwa.

Postanawiam chwilę tu jednak zostać. Ze zdumieniem obserwuję, jak czerwonodziobe rybitwy w czarnych myckach zawisają magicznie nad wodą, nieomal nie ruszając się z miejsca. Na zdjęcie w locie nie mam na razie szans. Pływa tu również mnóstwo krzyżówek; samce tracą już swoje strojne upierzenie godowe, płowieją powoli, przybierając wygląd posążków pokrytych patyną czasu. Rezolutne kaczuchy szukają posiłku tuż przy nas.

Rybitwa rzeczna

Pozostawiam męża z książką i sprzęt na statywie, oznajmiając, że przejdę się kawałek, aby zobaczyć, jak jezioro wygląda dalej. Idę w zadumie, wybierając starannie, którędy omijać zdradzieckie kałuże. Próbuję śledzić kosy przez lornetkę; ku mojemu zdumieniu, raz czy dwa udaje mi się ta sztuka. Przyznam, że stąd właśnie wiem, że to kosy tak śpiewają. Nie mogąc w pełni polegać na wzroku, staram się ćwiczyć słuch, by wspomógł mnie w namierzaniu i rozpoznawaniu ptaków. Z namierzaniem idzie mi coraz lepiej, z rozpoznawaniem bywa różnie – zwłaszcza w odniesieniu do ptasich śpiewaków. Mąż i tak zawsze jest zaskoczony, jak bardzo wrażliwa jestem na ornitologiczne tło akustyczne. Fakt faktem, że uwagę trzeba odpowiednio nastroić, by z codziennego koktajlu dźwięków wyłapywać te konkretne. Ile osób tak na co dzień umie wyłowić nadlatujący z góry przenikliwy gwizd jerzyków albo stłumione nawoływania grzywacza z kępy drzew? I jeszcze odróżnić go od sierpówki?

Im dalej idę, tym bardziej droga robi się nieprzyjemna; obiecałam zresztą, że nie zabawię zbyt długo. Lepiej byłoby przyjechać, gdy ziemia podeschnie – może wtedy udałoby się dojść aż do rzeczki, gdzie podobno spotkać można zimorodki. Teraz jednak robię w tył zwrot i wracam. Postanawiam spędzić jeszcze trochę czasu w okolicy rybaków, gdyż miejsce wydaje mi się dość dobre; nic ciekawego już tu jednak nie znajduję. Znużona, sugeruję przenosiny na inne miejsce, na trasie powrotnej; mąż pomaga mi ustawić statyw na nierównym gruncie, po czym wędruje po coś do samochodu.

Trochę się martwię, bo statyw nieco się rozchwierutał. Próbuję dociec, gdzie ma luzy; okazuje się, że na styku platforemki na aparat i głowicy. Winne są na pewno przeciążenia przy masywnym obiektywie i moje niewprawne działania, niekiedy zbyt toporne i siłowe, gdy szybko i na macanego próbuję zmienić położenie sprzętu, czasem myląc pokrętła, a czasem zwalniając je w niedostatecznym stopniu. Odkrywam jednak, że na środku platforemki jest śruba; być może jej dokręcenie załatwi sprawę – oby!, sprawdzę to jednak na spokojnie w domu, choć odpowiedni klucz tkwi zapewne w futerale statywu, w samochodzie.

Trzciny z lewej, trzciny po prawej, trzciny naprzeciwko i trzciny obok mnie. Przesycona ich soczystą zielonością, w której – jak na złość – nic nie chce się pokazać, dla urozmaicenia podnoszę lornetkę ku rozłożystej koronie niebotycznego drzewa na drugim brzegu jeziora. Niemożliwością jest ujrzenie ptaka z takiej odległości, myślę, ale – ot, tak sobie tylko popatrzę.

I nagle wysoko, wysoko wśród siwozielonkawych liści dostrzegam intensywnie żółtą plamkę z elementami czerni. Zatyka mnie i dosłownie dębieję na miejscu. Nie, niemożliwe…!? Another dream come true. Mimo znacznego dystansu, na który nawet lornetka nic nie może poradzić, wiem, że tej soczystej, wesołej barwy upierzenia, pięknie i ostro kontrastującej z czarnymi wstawkami, nie można w tej sytuacji z niczym pomylić: oto wilga. Siedzi na gałęziach rozbujanych wiatrem i czyści pióra. Wilga!… Sądziłam, że spotkanie jej będzie dla mnie niezwykle trudne. Że będę musiała szukać jej nie wiadomo gdzie, zasięgać języka, na jakie rubieże powinnam się udać. A tymczasem okazuje się, że wystarczy spojrzeć w odpowiednie miejsce w odpowiednim momencie… Jestem zachwycona.

Nie mam właściwie nadziei na naprawdę udane zdjęcia, chwieje się drzewo, chwieje się aparat, ptak wierci się i przeskakuje na inną gałązkę, ale duszę migawkę, ile wlezie, i znowu, i znowu, i jeszcze raz. Dopadam lornetki, ponownie wracam do wizjera i nie mogę się tą wilgą nacieszyć. Ej, a gdzie ona?… A, tutaj jest, nie zgubiłam jej!! Ale teraz ledwo ją widać, prawie znika w liściach, ma taki blady, zielonkawy brzuszek – odwróciła się przodem, skubana!… Dopiero w domu, po uważnym obejrzeniu słabych fotografii, orientuję się, że to były dwie wilgi. Obstawiałam, że dorosła i młodziak, ale po gorączkowych i radosnych konsultacjach z Gośką okazuje się, że parka. Para wilg za jednym zamachem!

Samiczka wilgi

Na koniec wyprawy wracam do pierwszego z wcześniej lustrowanych miejsc, już blisko samochodu. Mąż postanawia poczekać na mnie w środku, ogrzać się, wypić kawę. Prosi, żebym zadzwoniła po niego, gdy zechcę się zwijać. Tymczasem zaś robię ostatnią prowizoryczną „zastawkę” – bo zasiadką trudno to nazwać. Nie mam nawet składanego stołeczka. Nie miałam kiedy kupić. Nogi mnie już bolą, ale tkwię uparcie, na wszelki wypadek zahaczając pasek aparatu o przedramię, gdyby nagły szkwał zamierzał wywrócić statyw. Tym razem wysepkę mam po mojej prawej ręce; między nią a drugim brzegiem dostrzegam prześwit, wejście do korytarzyka wśród trzcin. Znów słyszę zgrzytliwą, rytmiczną piosenkę trzciniaka. Uśmiecham się ukradkiem, gdy widzę przez szkło jasne ptasie ciałeczko przemykające żwawo wśród łodyg. Panie trzciniaku, chyba pana dorwałam! Bez zdjęcia, ale obserwacja zaliczona.

Tymczasem okazuje się, że w trzcinowisku ukryte jest gniazdo kokoszki. Władczyni tego gniazda poprawia jego konstrukcję, po czym prześlizguje się chyłkiem na skraju cienia, by nieopodal złapać jakiś kawał liścia i pędem zanieść go „do domu”. Jest prześmieszna i wzruszająca w swojej gorliwości. Czyżby wysiadywała kolejny lęg? Czy to ta sama kokoszka, którą widziałam przedtem z młodymi? Ile lęgów rocznie wyprowadza kokoszka?

Kto dojrzy, co robi kokoszka?

Dumania nad trybem życia kuzynki łyski przerywa mi jakiś ruch. W poprzek korytarzyka trzcin pomyka po liściach nieduża, jasnobrązowa ptasia postać, pomagając sobie krótkimi machnięciami skrzydeł. Momentalnie znika mi z oczu. Sztywnieję. Czy to był bączek? Czy to mógł być bączek? Przewiercam wzrokiem trzciny, ale na darmo. Ich zwarty łan skrywa wszystko, chroniąc swoich mieszkańców przed ciekawskimi spojrzeniami. Z jeszcze większą intensywnością, chciwością wręcz przepatruję okoliczne gąszcze. I powracam do przycupniętej na gnieździe kokoszki.

…Boże. Tuż obok gniazda na liściach siedzi duszek z długim, jasnym dziobem wycelowanym ukośnie w górę. Wrzecionowaty, prążkowany korpusik lśni w słońcu; wiatr rozwiewa mu pióra. Bączek rozgląda się, rusza naprzód, zmierza nieuchronnie ku trzcinom; jeden krok, drugi, kolejny – patrzę z ekscytacją, nie odejmując oka od wizjera aparatu; mam wrażenie serii stopklatek, bączek wkracza w cień, wygląda, jakby zupełnie zmienił barwę – i znika, nie wiedzieć kiedy. To było może kilkanaście sekund… Nagle nawiedza mnie absurdalna myśl: czy ja go naprawdę widziałam? I czy to naprawdę był on? Nie uwierzę, póki nie zobaczę na wyświetlaczu aparatu!… Ostre słońce niemal mi to uniemożliwia, ale nabieram pewności. A za chwilę bonus: kątem oka dostrzegam jasną plamę w powietrzu. Błyskawicznie łapię ją w lornetkę: ku dalszym rejonom jeziora leci nad trzcinami inny bączek. Malutka czapla macha spokojnie beżowo-czarnymi skrzydłami; śledzę ją, póki mogę.

 

Młody bączek pod samym nosem ciotki kokoszki

Chyba pora wracać, myślę, spełniona i nienasycona zarazem. Późno jest. A tyle pracy przed nami. Dzwonić po męża? Czy sama to wszystko zwinę? Samochód nawet stąd widać. Ee, to nierozsądne, jeszcze gdzieś się potknę czy poślizgnę z tym całym majdanem. Zadzwonię. Ale to zaraz. Jeszcze kilka skanów lornetką po okolicy. O, w pobliskie drzewo wleciał beżowy mały ptaszek, grzebie dziobkiem w piórkach; ciekawe co to?…

Niebo mrocznieje, zrywa się gwałtowny wiatr. Szarpie drzewem, ptaszek odfruwa niepostrzeżenie.

– Chodź, wracajmy, zaraz będzie burza – słyszę za plecami.

– A właśnie miałam do ciebie dzwonić!…

W wygodzie samochodu metodycznie składam cały sprzęt, chowając aparat, obiektyw i statyw do torby i odpowiednich futerałów. Mąż proponuje mi kawę z termosu z kawałkiem czekolady.

– Widziałaś coś jeszcze? – pyta.

– Tak. Kokoszkę. Chyba trzciniaka. Rybitwy. I… Bączki.

– Naprawdę widziałaś bączki?!

Przypieczętowujemy sukces nieśpiesznym spacerem po Wilanowie i znacznie lepszą kawą z bezami w tamtejszej dzwonnicy, przerobionej na staroświecki salonik. Nie mogę uwierzyć, że tak mi się poszczęściło. Na Zgorzale miałam wszystko jak na tacy. A Jeziorko Wilanowskie okazało się dość trudne. I pogoda trudna. I zdjęcia słabej jakości, ale za to jakiej wartości!… Do mojej „listy życiowej” mogę dopisać cztery nowe gatunki – może nawet pięć, jeśli faktycznie dojrzałam trzciniaka. A, niech będzie, załóżmy, że to był on…

Gdy później szukam na mapie dojazdu do punktu, w którym mamy nadzieję dać do naprawy ukochane radio męża, hołubię w sercu dziarski żółty punkcik wilgi wśród ogromu drzewa – i małą, skrytą czaplę w trzcinowym prześwicie.

Podrośnięte kokoszęta

 

Rybitwa odpoczywa i pozwala się podziwiać

 

Uśmiechnięta krzyżóweczka

 

Samczyk krzyżówki powoli rozdziewa się ze stroju godowego

 

No i gdzie ta wilga??

 

Samiczka wilgi odnaleziona

 

Bardzo zaaferowana kokoszka

 

Podsumowanie

Zaobserwowane i sfotografowane:

  • kokoszka, kurka wodna (Gallinula chloropus) – ad., juv.
  • rybitwa rzeczna (Sterna hirundo) – ad.
  • krzyżówka (Anas platyrhynchos) – ♂♀ ad., juv.?
  • wilga (Oriolus oriolus) – ♂♀ ad.
  • bączek (Ixobrychus minutus) – ad., juv.

Zaobserwowane i usłyszane:

  • kos (Turdus merula)
  • trzciniak (Acrocephalus arundinaceus) – ♂

2 komentarze

  • Kawecki Mariusz 2 lipca 2017 at 19:52 - Odpowiedz

    Czytałem z zaciekawieniem.i czekam na nastepny tekst.
    Pozdrawiam.

    • Zuza 2 lipca 2017 at 21:06 - Odpowiedz

      Dziękuję i też pozdrawiam!

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Szukaj

Kalendarz

lipiec 2017
P W Ś C P S N
« cze   sie »
 12
3456789
10111213141516
17181920212223
24252627282930
31  

Copyright Niebieski Ptak 2022