– Nie chcę innego prezentu urodzinowego – oświadczyłam w tym roku mężowi – jak tylko wyprawę na ptaki! Nawet taką bliską, ale jedźmy!
Sprawa nie była taka prosta. Końcówka roku akademickiego, nasze projekty badawcze, po drodze wyjazd na konferencję… już o innych zajęciach i zadaniach nie wspominając. Ale ja byłam zdeterminowana i sfrustrowana: późna wiosna wreszcie raczyła się rozgościć, na ptasich forach aż huczy od obserwacji, zdjęć, opowieści, a ja liżę ten ptasi tort przez szybę i sprzęt foto mi gnuśnieje.
– Dobrze, oczywiście, pojedziemy! Ale gdzie?
– Zrobię rozeznanie. Ostatnio dużo słyszę o jeziorku Zgorzała… Mamy tam chyba dobry dojazd.
Ależ gdzie tam, dobry. Manipuluję ustawieniami na portalu „JakDojadę”, lecz prawda pozostaje brutalna: godzina drogi komunikacją miejską, w dodatku w niedzielę; co najwyżej przy dobrych wiatrach można liczyć na jedną przesiadkę, a dużo więcej opcji proponuje dwie. Zmęczeni po dwudniowej konferencji i podróżach kolejowych, decydujemy nie wstawać z kurami. Dlatego odpada inny podsuwany mi pomysł: wyprawa na zachodni brzeg Wisły. Ponieważ znajomy sugeruje, by zerwać się skoro świt, odkładamy to na inną okazję. Tym razem jednak wolimy wstać o nieco bardziej ludzkiej porze – więc, jeśli idzie o pracę, cały dzień pójdzie na rozkurz. Trudno. Zaczynamy z przytupem: zapominam spakować do plecaka przygotowane zawczasu jedzenie. Na szczęście mamy wodę, poza tym okazuje się, że w miejscu przesiadki jest stacja benzynowa – a czasu jest tyle, że zdążam wpaść tam do sklepu i zrehabilitować się przy pomocy kilku bułeczek, słodkich oraz wytrawnych, tudzież paczki kabanosów.
Słońce pnie się coraz wyżej i zaczyna konkretnie przypiekać, ale towarzyszy mu dość silny wiatr. Koło czwórki Beauforta. Gdy docieramy do końcowego przystanku i pozostaje nam przejście paru wiorst pieszo, zaczynam dumać, co też uda mi się dziś zobaczyć. Na wszelki wypadek nie liczę na wiele. Nie mam zbytniego doświadczenia w obserwacjach, choć robię postępy; trudno mi sobie wyobrazić, abyśmy planowali wielogodzinną zasiadkę; o żadnych strojach maskujących nie ma mowy – zresztą kondycja fizyczna nie pozwala mi raczej na godne komandosa czołganie się w krzakach, błocie czy piachu, a mój wzrok absolutnie nie nadaje się do długiego, intensywnego lustrowania okolicy przez lornetkę czy wizjer aparatu.
Nie jestem typem ptasiarza kompulsywnie „zaliczającego gatunki”, ale moja ptasia lista życiowa jest frustrująco krótka jak na apetyt; naoglądawszy się zdjęć i filmów, marzę o tym, by na żywo, samodzielnie zobaczyć coś nowego, choćby i pospolitego. Uwielbiam wszelkie powszednie gołębie i sierpówki, wróble i mazurki, bogatki i rzadkie w mojej okolicy modraszki, krzyżówki, łabędzie i śmieszki, szpaki, kosy i kwiczoły; kocham miłością przeczystą gawrony, wrony, kawki, sroki oraz sójki… lecz moja nienasycona natura wzrokowca strasznie domaga się widoku czegoś dotąd nieoglądanego. Teraz na przykład nie mogę opędzić się od myśli o perkozie zauszniku. O zausznikach pięknie pisał weterynarz, prowadzący na Facebooku stronę „Naturalnie w Warszawie, czyli nie samą weterynarią żyje człowiek”; porównywał je do egzotycznych ptaków. A podobno widziano je właśnie na Zgorzale…
Gdy docieramy nad wodę, od razu widzę w okolicy kilku fotografów z wypasionymi aparatami. Na krańcu grobli wchodzącej w głąb wąskiej części jeziora, zarośniętej rzęsą, wdzięcznie i nieruchomo leży postać grubo odziana w strój kamuflujący. Już z daleka widzę gołym okiem, że po tafli pływają małe, ciemne sylwetki, ale jeszcze nie wiem, kto zacz. Co niedługą chwilę dość nisko nad głowami przelatuje nam samolot – nieopodal jest lotnisko. Instalujemy się na ławce pod drzewkiem; mąż zapowiada, że on sobie tu poczyta, a ja mogę zająć się ptakami. Czuję się trochę niezręcznie; jak nowicjusz, nie na miejscu wśród ekspertów. Przykładam do oczu lornetkę: te drobne, ptasie postacie w oddali to komitet powitalny zauszników! Nie mogę się powstrzymać, by od razu nie wykonać kilku dokumentacyjnych zdjęć podstawowym, zdecydowanie przykrótkim obiektywem. Ale zaraz wyjmuję z plecaka statyw i rozstawiam, usiłując ustabilizować go na nierównym gruncie. Montuję moją wielką, ukochaną Sigmę, która wiele tygodni musiała czekać na swoje kolejne pięć minut i – na dobrą sprawę – nigdy jeszcze nie przeszła prawdziwej próby plenerowej. Lecz i dla Sigmy odległość jest zbyt duża.
Perkozy zauszniki…
…i łyski, widziane przez zwykły obiektyw
– Zostawię tutaj ten sprzęt – mówię do męża – i pójdę trochę się rozejrzeć.
Zabieram na razie tylko aparat z powszednim obiektywem i lornetkę. Z początku poruszam się niepewnie, badając, jak blisko tafli wody można iść. Na dalszym odcinku wzdłuż jeziora biegnie jednak utwardzona ścieżka, a co pewien czas trafiają się pomosty – jeszcze po dużej części w budowie. Okolica jest bowiem „rewitalizowana” (modne ostatnio słowo) – co oznacza niestety sporą ingerencję w środowisko, powstanie placu zabaw i innych tego typu instalacji. Rzecz jest kontrowersyjna, bo wśród miłośników przyrody panuje niepokój o przyszły los ptaków, ale spotkany przygodnie człowiek opowiada mi, że brał udział w pogłębianiu jeziorka i gdyby nie te prace, byłoby ono już wyschło. Faktycznie, widać, że jest dość płytkie.
Po drodze spotykam wymarzone zauszniki z pisklętami, łyski też z przychówkiem i oczywiście wielkie stado rozwrzeszczanych śmieszek. Inny głos zdecydowanie dominujący w okolicy to nawoływania trzciniaków. Prędko wracam po statyw z długim zoomem i teraz targam to wszystko ze sobą, ponownie pokonując trasę do najbliższego pomostu. A potem do kolejnego i kolejnego. Wypracowuję system: najpierw orientacyjnie omiatam okolicę wzrokiem, potem zaprzęgam do pracy lornetkę, wreszcie aparat – niemal cały czas na maksymalnym zoomie. Na szczęście warunki oświetleniowe są dobre i czasy naświetlania krótkie, bo wręcz nie mam kiedy aretować głowicy statywu, tylko strzelam migawką, podtrzymując wszystko drugą ręką. Nadstawiam też uszu; przy szwankującym wzroku jestem wyczulona na sygnały z innych zmysłów i teraz na przykład, spod nawoływań śmieszek – które czynią szczególny rejwach, gdy przelatuje kolejny samolot – udaje mi się wyłowić popiskiwanie łyskowego malucha (łysklęcia!?), który kryje się wśród trzcin, nawołując mamę. Dramatu nie ma: mama jest blisko.
Mała lyska eksploruje wielki świat
Dorosłą też ledwie widać!
Gdy wracam w kierunku mężowej ławki, spotykam zauszniki dość blisko brzegu. Ich oczy podobne do rubinowych porzeczek i złote zaczesy z piór po bokach ciemnej głowy przepięknie błyszczą w słońcu, a puchate „rufy” są wprost rozbrajające. Jedne z ptaków wożą na grzbiecie młode, inne – ich „partnerzy” – nurkują co i rusz, by zaraz podsuwać pod małe rozwarte dziobki wyłowiony pokarm.
Mąż tymczasem – trochę zziębnięty od wiatru – uległ swej odwiecznej miłości do wody, a może nawet urokowi ptactwa: zdecydował, że tym razem pójdzie ze mną i obejrzymy sobie jezioro aż do końca. Pomaga mi nieść sprzęt, podsuwa butelkę z wodą. Adrenalina sprawia, że nie czuję głodu. Nie orientuję się też, że słońce podstępnie przypieka moje nagie ręce.
Mamy wrażenie, że ptaki podzieliły się rewirami jeziora. Na początku królują zauszniki; potem pojawia się nieco więcej łysek i ich dzieciaki z czerwonymi czuprynkami. To strefa, gdzie wśród trzcin na drugim brzegu roi się od rozgadanych śmieszek. Siedzą też na wodzie albo mocują się z roślinnością, zapewne w celu zdobycia materiału na gniazda. Przekonuję się, że ciemnozielone trzciny to świetny element maskujący i rozpraszający uwagę; nikną w nich nawet ptaki o zupełnie kontrastujących barwach upierzenia. Dumna jestem z siebie, gdy wśród tych zarośli udaje mi się wypatrzyć małą łyskę – ale o tym, że zrobiłam zdjęcie mewie, pod którą „ukryte” było gniazdo, dowiaduję się dopiero w domu, przed ekranem komputera.
Nagle dostrzegam kaczora o intensywnie kasztanowej głowie. – Głowienka! – wołam do męża mocno ściszonym wrzaskiem. – Patrz, to jest głowienka!
Skąd ja, u licha, wiem, że to głowienka, zastanawiam się, ścigając obiektywem kaczkę, która mknie po tafli niczym mała torpeda. Przez chwilę nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ptak patrzy prosto w aparat – ale tak naprawdę jest bardzo daleko od nas i nie sądzę, żeby zawracał sobie ten piękny łepek naszą obecnością. Wkrótce pojawia się również samiczka. Na nieco dalszym odcinku jeziorka znów spotykamy parkę zawzięcie kluczących głowienek, ale nie wiemy, czy to te same.
Para kaczek głowienek
W pobliżu pojawia się samotny perkoz dwuczuby, mocno zajęty pielęgnacją upierzenia. W podobnej akcji widzę pewnego zausznika, który przechylił się w wodzie na bok, jakby chciał dokonać karenażu na samym sobie, i – błyskając jasnym brzuszkiem – kręci się zapamiętale wokół własnej osi, komicznie powiewając nóżką, wyciągniętą ku górze dla równowagi.
Ekwilibrystyka zausznika
Dochodząc do miejsca, które uznawaliśmy za koniec jeziora, doznajemy podwójnego zaskoczenia: po pierwsze, pomiędzy drzewami niewielkiego zagajnika prześwieca kolejna tafla – jak potem sprawdzamy, jest to dalszy ciąg tego samego akwenu. A po drugie – wśród trzcin w zacisznym zakątku zaparkowała rodzina łabędzi niemych. Rodziców widać doskonale, za to łabędziątka ledwo-ledwo. W pobliżu kręci się też kolejna łyska z małymi. Ale warunki do zdjęć nie są najlepsze.
Przechodzimy przez zagajnik, żeby zerknąć też na tę „drugą” taflę, choć na początku wyrokujemy, że będzie chyba mniej ciekawa; jeziorko w tym miejscu jest niewielkie i znacznie bardziej odsłonięte. Wkrótce jednak rzeczywistość w miły sposób weryfikuje nasze poglądy: oto na wodzie siedzi perkoz dwuczuby. Tak, siedzi. Nie pływa jak nakręcony, przezornie nabierając dystansu; nie znika pod wodą, by pojawić się dziesięć kilometrów dalej… tylko właśnie siedzi, jakby zadumany, z nastawionymi „uszkami”. Po chwili widzimy dwa perkozy, z których jeden kuca nad jakąś nieforemną kupą zielska. Wyraźnie widać, jak daleko jego nóżki przesunięte są w stronę kupra. Ptaki są niemal na wyciągnięcie ręki, więc patrzymy jak urzeczeni, okiem uzbrojonym i nieuzbrojonym. Nagle coś mi świta.
– Słuchaj… To chyba jest ich gniazdo!
– Nie!!?
– Tak!…
Jesteśmy nieco zdumieni, że perkozy wcale nie kryją się z zamiarem wyprowadzenia lęgu; potem znajomi tłumaczą mi, iż fakt pojawiania się ludzi w pobliżu oznacza zarazem mniejszą liczbę potencjalnych drapieżników. Pierwszy raz widzę perkozy dwuczube tak blisko i tak wyraźnie.
Jest już po południu; pora wracać. Mijamy poczciwe krzyżówki, których nie mogło tu wszak zabraknąć, i kierujemy się w stronę, z której przyszliśmy. Mąż próbuje się rozeznać, czy przypadkiem nie ma krótszej drogi na przystanek – ale pytani ludzie raczej radzą podążyć tą samą trasą. To dość długi odcinek, jeśli mierzyć go naszym narastającym zmęczeniem.
– Zobacz, łabędzie przypłynęły aż tutaj! – mąż pokazuje mi znaną nam już rodzinkę na otwartej tafli; rodzice pilnie strzegą swoich pociech i robią „świecę”, szukając pod wodą pokarmu. Narzucają dostojnie rozciągnięty szyk. Maleństwa ćwiczą się w czyszczeniu swego pisklęcego puchu. To czas na ostatnie już zdjęcia. Jaskółek polatujących nad jeziorem nie mam szans ani dokładnie zobaczyć, ani sfotografować.
Jestem zmachana, ale niesłychanie zadowolona. Wszystko mnie boli od dźwigania sprzętu, mam zmęczone nogi i zmęczone oczy, zaczyna mnie piec poczerwieniała skóra na rękach i uzmysławiam sobie, że od rana prawie nic nie jadłam. Ale, gdyby nie te drobne niedogodności – czy człowiek w ogóle wiedziałby, że ptaszył?!
Z uwagi na chroniczny brak czasu obróbka zdjęć zajmuje mi kilka tygodni. I właśnie po tych kilku tygodniach czeka mnie odroczona niespodzianka: pewien ptak, sfotografowany na szybko, dokumentacyjnie i „dla porządku” – na chwilę przedtem, zanim zniknął pod wodą – okazuje się być jeszcze jednym nowym dla mnie gatunkiem: to perkoz rdzawoszyi!
Perkoz rdzawoszyi, który próbował pozostać incognito
„Łysklę”
Dorosła łyska
Mewa śmieszka walczy z trzciną
Śmieszka leci budować gniazdo
Samiec głowienki i śmieszka: kaczor jest niewiele większy od mewy
Głowienek czyści klatę
Samica krzyżówki
Samiec krzyżówki
Zadumany perkoz dwuczuby
Podsumowanie
Zaobserwowane i sfotografowane:
Zaobserwowane:
Usłyszane:
Fajnie, że macie takie miejsce stosunkowo niedaleko. 🙂 Te zauszniki fajnie się woziły. 😀